NIEZALEZNA.PL | O kulisach przygotowań do przekopu
Mierzei Wiślanej
Rozmowa portalu
niezalezna.pl z geologiem Marcinem Mazurowskim.
Przemysław Obłuski: Co łączy pana z
przekopem Mierzei Wiślanej?
Marcin Mazurowski – zastępca
przewodniczącego Komisji Granic Szelfu Kontynentalnego ONZ, w latach 2016 –
2018 zastępcą dyrektora Departamentu Geologii i Koncesji Geologicznych w
Ministerstwie Środowiska, członek Klubu „Gazety Polskiej”: Jedną z pierwszych rzeczy, jakie związane są z realizacją takich
dużych inwestycji infrastrukturalnych jest konieczność przeprowadzenia badań
geologiczno-inżynierskich. Początek „przygody” z taką inwestycją, to
dokumentacja a wcześniej projekt robót geologicznych, który trzeba zatwierdzić
w odpowiednim urzędzie. W przypadku przekopu Mierzei Wiślanej mieliśmy do
czynienia z inwestycją, która obejmowała zarówno część lądową, jak i część
morską, w związku z czym musiała zostać zatwierdzona przez Ministra Środowiska.
I ja tutaj działałem z upoważnienia Ministra Środowiska, jako organ, który w
jego imieniu zatwierdzał ten projekt robót geologicznych dla ustalenia warunków
geologiczno-inżynierskich. Decyzję w tej sprawie wydałem 21 września 2017 roku.
Czy w warstwie geologicznej
były tam jakieś „niespodzianki”? Rozumiem, że trzeba było wykonać jakieś
odkrywki, pobrać jakieś próbki.
Tak jest. Proces związany z przeprowadzeniem robót geologicznych miał
określić zjawiska i procesy geologiczne (w tym dotyczące wód podziemnych, czy
procesów geomorfologicznych), i określić własności fizykomechaniczne gruntu,
których znajomość jest konieczna do realizacji i eksploatacji inwestycji, a
Jako wynik tych prac powstała dokumentacja geologiczno-inżynierska. Projektowi
przekopu były jednak rzucane kłody pod nogi od samego początku, nawet na tym
wstępnym etapie. Ówczesny główny geolog kraju pan prof. Jędrysek [Mariusz Orion
– red.] koniecznie chciał uznać bursztyn za kopalinę objętą własnością
górniczą.
Co by to miało oznaczać?
To oznaczałoby przede wszystkim, że gdyby na etapie badań
geologiczno-inżynierskich okazało się, że są jakieś ślady bursztynu (a okazało
się przecież), wymagałoby to wykonania dokumentacji zasobowej, co przedłużyłoby
prace przynajmniej o kilka lat. To mogłoby być 2, 3, a może i 5 lat, ponieważ zarówno
wykonanie jak i zatwierdzenie takiej dokumentacji jest procesem bardzo
czasochłonnym. Pojawiały się wówczas informacje medialne, że może okazać się,
że bursztynu jest tam tak dużo, że cały ten przekop mógłby zostać sfinansowany
z wydobycia tego bursztynu. To oczywiście była całkowicie absurdalna idea,
która z perspektywy czasu, wydaje się, że miała na celu tylko i wyłącznie
wydłużenie całego procesu inwestycyjnego. Mogłaby bardzo skutecznie zatrzymać
całą inwestycję.
Jak udało się z tego
wybrnąć?
Udało się zatwierdzić projekt robót bardzo szybko, w związku z czym
inwestor mógł przystąpić do badań terenowych, czyli wierceń, sondowań, które
miały określić wytrzymałość podłoża gruntowego, inżynieryjne parametry
potrzebne do wykonania samej inwestycji. To pozwoliło też określić czy bursztyn
tam występuje, czy są na przykład jakieś inne złoża, które płytko mogłyby
występować. Mogłyby to być złoża borowin czy torfu, które jakiejś wielkiej
wartości nie mają i występują w miarę powszechnie, szczególnie w północnej
Polsce. Natomiast jeśli chodzi o bursztyn, to istniało właśnie to
niebezpieczeństwo, że w przypadku objęcia samego bursztynu własnością górniczą,
ta inwestycja mogłaby być na kilka lat zatrzymana, albo w ogóle zaniechana.
Czy pana zdaniem mogły to
być celowe działania, obliczone na przedłużenie procesu inwestycyjnego, czy to
po prostu była odmienna, obiektywna opinia na te kwestie?
Z perspektywy czasu można się zastanawiać nad tym, jaki był cel tych
działań, bo wartość tego bursztynu, który mógł być w tym obszarze, bez względu
na to, czy on byłby objęty własnością górniczą, czy nie i czy w momencie
wykonywania wykopu trzeba by było wcześniej wykonywać dokumentacje zasobowe,
obejmować ten obszar własnością górniczą, zakładać zakład górniczy – bo tak to się
formalnie nazywa, to cały proces by bardzo wydłużyło, a po drugie, byłoby
kosztowne i obniżyłoby (jeśli byłby ten bursztyn w jakichś dużych ilościach)
jego wartość. Sama dokumentacja kosztowałaby przynajmniej kilka milionów
złotych, a jak dodać do tego wszystkie kwestie administracyjne i koszty
związane z organizacją zakładu górniczego, to mogłoby to być nawet kilkanaście
czy kilkadziesiąt milionów złotych.
Można więc przypuszczać, że tego typu działania nie związane były
wyłącznie z tym, że ktoś wymyślił sobie, że tak by było dobrze i od strony
urzędowej wszystko byłoby ładniej poukładane i mielibyśmy do czynienia z
logiczną konsekwencją działań. Moim zdaniem takie działania można traktować
jako działania sabotażowe. Jaki był tego cel? Nie wiem. Na szczęście do tego
nie doszło i bardzo dobrze i dzięki temu udało się tę inwestycję przeprowadzić
w sposób sprawny. Jak się okazało, pewne ilości bursztynu zostały wydobyte,
natomiast one nie miały większego znaczenia gospodarczego, a już na pewno
złożowego. Na szczęście próby zmian prawa geologiczno-górniczego w tym zakresie
zostały skutecznie zablokowane na etapie uzgodnień międzyresortowych, dzięki
zdrowemu rozsądkowi pana ministra Marka Gróbarczyka, ówczesnego szefa
resortu gospodarki morskiej i żeglugi śródlądowej, przy wsparciu także innych
ministrów.
Przed rozpoczęciem tej
inwestycji, w jej trakcie, a nawet do tej pory, przez przeciwników przekopu
podnoszone są argumenty, że „za wąsko”, „za płytko”, a w ogóle, to „kto tam
będzie pływał”. Jak pan ocenia tego typu krytykę?
Moja wiedza na ten temat nie jest wiedzą eksperta rynku morskiego,
natomiast z rozmów z ludźmi, którzy związani są z tym rynkiem i całym sektorem
logistyki morskiej wynika, że ten przekop ma parametry takie, jakie są
potrzebne do obsługi portu w Elblągu. Zarzut, że przekop nie jest dostosowany
do największych statków (np. masowców itp.) jest absurdalny, bo przecież mogą
tamtędy przepływać najpopularniejsze jednostki, które operują na Bałtyku. Nie
chodzi tu przecież o oceaniczny ruch towarowy, bo na to mamy inne porty. Port w
Elblągu ma zabezpieczać zupełnie inne potrzeby – lokalnej bałtyckiej wymiany
handlowej – i parametry przekopu są dostosowane do tych potrzeb.
Moim zdaniem, obrzydzanie dużych inwestycji infrastrukturalnych trzeba
rozpatrywać z perspektywy przeciwników suwerenności Polski. Wyłącznie brak
podejścia pro-państwowego, brak perspektywy budowy silnego państwa, które
będzie suwerenne, samodzielne gospodarczo i politycznie, tłumaczy stawianie
takich zarzutów.
Formułowano też zarzuty natury
ekologicznej, twierdząc, że ten przekop nieodwracalnie zrujnuje florę i faunę
na Zalewie Wiślanym. Jak pan je ocenia?
Zacznijmy od tego, że zarzuty formułowane przy tego typu inwestycjach
infrastrukturalnych przez środowiska, które zajmują się (przynajmniej
nominalnie) ochroną przyrody, bardzo często są zarzutami całkowicie
nietrafionymi. Często argumenty podawane przez te organizacje są argumentami
mającymi działać na ich odbiorców w sferze psychologicznej i angażować ich
uczucia. Są jednak zwykle argumentami, które niekoniecznie odzwierciedlają
rzeczywistość.
Jako geolog mogę poświadczyć, że zmienność przyrody bywa bardzo
dynamiczna i mówienie o tym, że wykonanie tego przekopu jakoś dramatycznie
zmieni sytuację środowiskową jest zwykłym kłamstwem. Bardzo wiele obszarów,
które tzw. organizacje „chroniące przyrodę” wskazują na jakoby obszary
dziewicze, takimi nie są. Najlepszym przykładem jest tutaj Puszcza Białowieska,
która była zasadzona ręką człowieka i od kilkuset lat pielęgnowana jest poprzez
ludzi zamieszkujących ten region.
Jeden z „argumentów”
przeciw budowie przekopu Mierzei Wiślanej nawiązywał do „woli” natury. „Gdyby
natura chciała, żeby był tam przekop, to by był” – komentowała planowaną
inwestycję Małgorzata Kidawa-Błońska. Czy pan jako geolog zechciałby się
odnieść do tej śmiałej tezy?
Ale natura chciała, tylko trochę w innym miejscu, bo Zalew Wiślany
posiada przecież połączenie z Zatoką Gdańską. Natura natomiast z całą pewnością
nie chciała granicy politycznej pomiędzy Polską a Obwodem Kaliningradzkim, bo
to nie jest granica przyrodnicza. Przyroda więc tego połączenia chciała, bo ono
jest i funkcjonuje, natomiast dlaczego nie chciała tego w okolicach Krynicy
Morskiej, tego nie wiem.
Bez względu na to czy funkcjonować będzie jedno takie połączenie, czy –
jak obecnie – dwa, to nie zmieni to radykalnie sytuacji przyrodniczej. Taki
kanał ani nie spowoduje nagle zasolenia Zalewu Wiślanego, ani jakiegoś
dramatycznego odsolenia wód Bałtyku. Zagrożenie mogłoby występować, gdyby w
Zatoce Gdańskiej żyły organizmy endemiczne, zupełnie odmienne od tych, które
żyją w Zalewie Wiślanym; gdyby Mierzeja Wiślana oddzielała całkowicie dwa różne
ekosystemy, które nie powinny się połączyć, bo są niezwykle cenne. Tu z niczym
takim nie mamy do czynienia.
Przemysław Obłuski